poniedziałek, 14 października 2013

Październikowe wakacje we Włoszech


Po długim i pracowitym sezonie letnim, nadszedł czas na wypoczynek. Do tej pory nasze wyjazdy ograniczyły się do polskich gór z przewagą Tatr. Tym razem chcieliśmy spróbować podróżowania, a nie tylko zdobywania szczytów. Wybór padł na Włochy.

Początkowo planowaliśmy wyjazd czysto rekreacyjny. Jednak szybko zmieniliśmy założenia i przygotowaliśmy się na wariant mieszany, najlepiej plażowo-zwiedzaniowo-górski. Inaczej mówiąc, dla każdego coś miłego.
Jak okazało się na miejscu, zwiedzania trzeba się nauczyć, więc włoski, jako że pierwszy wyjazd ograniczył się do gór i plaży.
W ramach opcji górskiej wybraliśmy via ferrate która, można powiedzieć, zdominowała cały wyjazd. Co prawda zdominowała go nie czasowo, bo spędziliśmy w Dolomitach bardzo mało czasu (choć planowaliśmy dłuższy pobyt), ale mentalnie i wspomnieniowo. Teraz nie mówimy że byliśmy we Włoszech, my byliśmy na via ferracie Strobel w Dolomitach.

Włoch zupełnie nie zwiedziliśmy i grzechem byłoby napisać że tam byliśmy. Pobyt we Włoszech odbieram bardziej jako przejazd w Dolomity na ferrate i później na 2 dni nad morze.

Jechaliśmy naszym kamperem czyli Passatem kombi który fantastycznie sprawdzał się w roli domu na kółkach. Jechaliśmy przez Czechy, Słowację i Austrię. Zatrzymywaliśmy się niezwykle rzadko. Najczęściej w miejscach które jeszcze z drogi zrobiły na nas wrażenie lub po prostu na nocleg.


Jeszcze w Austrii znaleźliśmy po drodze masę pięknych miejsc, np widoki na poniższych zdjęciach robione są z parkingu nad jeziorem.




Odnaleźliśmy w Austrii "polską złotą jesień", która znajdowała się w parku przy jednej z licznych austriackich twierdz. 


Po drodze mijaliśmy wiele starych kościołów, zameczków, twierdz. Szkoda nam było jednak na nie czasu..wtedy oboje myśleliśmy przede wszystkim o włoskim słońcu i via ferracie.


W samych Włoszech spędziliśmy tylko 4 dni. Dwa w górach i 2 nad morzem.



Pierwszy górski dzień zajęła nam via ferrata Czytaj relacje z via ferraty Strobel Następny dzień postanowiliśmy poświęcić na spokojne przejście pobliskimi szlakami. Dzięki temu mieliśmy możliwość nie tylko podziwiania fantastycznych widoków...




...ale byliśmy świadkami nakręcania sceny pościgu policyjnego do jakiegoś filmu, najprawdopodobniej filmu akcji. Generalnie jest to ciekawa sprawa ponieważ rzecz dzieje się na górskich, krętych drogach, gdzie jak wiadomo 200 km/h jechać się nie da. W filmach da się wszystko. Jak to zrobić?? A bardzo prosto!! Potrzebujemy jedynie helikoptera z kamerą, który leci z naprzeciwka, w kierunku interesującego nas samochodu i nagrywa cała scenę. Efekt?? Auto osiągające niewiarygodne prędkości. 


Kolejne dni miały być wypełnione po każdą sekundę byczeniem się na plaży. Pojechaliśmy więc nad wodę. Morze, co tu dużo mówić, do najcieplejszych nie należało. Ogólnie w październiku we Włoszech upałów nie ma. Może właśnie z tego powodu wszystko na plaży i w pobliżu było pozamykane na 5 spustów i byliśmy jedynymi turystami. 



Za to mieliśmy najlepsze miejscówki do oglądania wieczornego spektaklu zachodzącego słońca i mogliśmy w spokoju zjeść romantyczną kolacje we dwoje.



Hotelowe widoki z okna również zachwycały


Na następny dzień słoneczko, w naszym odczuciu, grzało na tyle mocno że spokojnie można było się opalać. No i w ten oto sposób, zostaliśmy jedynymi ludźmi rozłozonymi na piasku w strojach typowo plażingowych. Reszta, o ile ktokolwiek pojawiał się na tym odludziu, poubierana była od stóp do głów. Kurtki, szaliki i rękawiczki to była norma. No i w tym tłumie jesiennych ludków, MY, wyletnieni na maksa..trzeba przyznać tubylcy byli zaskoczeni naszym widokiem.

Via ferrata M.Strobel w Dolomitach

Via ferrata to inaczej żelazna droga i jak sama nazwa wskazuje jest to droga/szlak turystyczny ubezpieczony żelaznymi linkami, drabinkami, stopniami, czasami mostkami. Całość tworzy trasę poprowadzoną często po stromych ścianach skalnych, a żelazne dodatki mają za zadanie zabezpieczyć, a czasami wręcz umożliwić poruszanie się po niej. Chcąc wybrać się na ferratę konieczne jest posiadanie specjalnej lonży.

Wyjazd na taka właśnie atrakcje uskutecznialiśmy we włoskich Dolomitych po sezonie, w październiku i dzięki temu uniknęliśmy tłumów.  Czytaj relacje z wyjazdu do Włoch


Jeszcze w domu zaplanowaliśmy trasę i wydrukowaliśmy mapy. Niestety na miejscu, w Cortinie D'Ampezzo okazało się że wszystkie wyciągi które prowadziły bezpośrednio do ferrat o tej porze roku (październik) są zamknięte na 10 spustów. Tego nie przewidzieliśmy. Z jednej strony można było tam podejść pieszo, ale tak straszenie mi się nie chciało. Wymarzyłam sobie bezpośrednie wejście na upragnione żelazne drogi, a nie dodatkowe męczarnie na podejściu. Po zasięgnięciu języka w informacji turystycznej i kupieniu mapy zdecydowaliśmy się na Via Ferrate Michelli Strobel. Co okazało się trafnym wyborem.



Podejście do Via ferraty zaczyna się od parkingu Fiames. Szlak jest stromy ale niezbyt długi. Praktycznie cały czas prowadzi lasem aż pod ferratę. Via Ferrata Strobel poprowadzona jest niames praktycznie pionową ścianą i sporymi zakosami.

Pod ściana ferraty spotkaliśmy grupę osób która ku memu zdziwieniu szła z przewodnikiem. No i jak to zwykle bywa, w mojej głowie zaczął układać się oczywisty (rzecz jasna tylko dla mnie) schemat:
1. Nasza pierwsza ferrata
2. Przewodnik prowadzący grupę
3. Ferrata musi być bardzo trudna
4. My nie mamy doświadczenia i przewodnika
5. Niechybna śmierć zaraz po postawieniu pierwszego kroku.
Na szczęście oprócz całkiem dobrze rozwiniętej wyobraźni, mogę czasami pochwalić się używaniem zdrowego rozsądku. Ten na szczęście wygrał i nawet nie podzieliłam się swoimi przemyśleniami z moim towarzyszem wszystkich podróży. Co obojgu zapewne wyszło na zdrowie :)



Grupce z przewodnikiem wyjątkowo nie szło ubieranie się w uprząż, więc zmuszeni byliśmy (ku memu przerażeniu) wyprzedzić ich. Najprawdopodobniej tego dnia byliśmy pierwszymi turystami na szczycie.



Najcięższy-jak to zwykle bywa-był pierwszy krok. Jednak po pierwszych metrach poczułam się już bardzo pewnie i droga stała się czystą przyjemnością. Było kilka trudności przy których psycha troszeczkę się chwiała, np drabinka która delikatnie mówiąc nie zachęca do dalszej drogi. Ekspozycja też czasami dostarczała większej dawki adrenaliny. Wszystko to jednak mieściło się w moim pojęciu dopuszczalnego delikatnego dreszczyku emocji który jest wręcz konieczny w tego typu atrakcjach.



Na szczyt Punta Fiames (2240 m. n .p.m) dotarliśmy po ok 3 godzinach via ferratowych zmagań.



Zejście, choć niezbyt emocjonujące za to długie i momentami nudne, obfitowało w przepiękne widoki.






Po pokonaniu całej drogi poczułam niedosyt, miałam wrażenie że tak na prawdę dopiero co się rozgrzałam a już wszystko się skończyło. Choć planowaliśmy kolejną ferratę na dzień następny, z powodów od nas niezależnych musieliśmy z tego pomysłu zrezygnować.


Była to nasza pierwsza, ale jestem pewna na 100% że nie ostatnia via ferrata. Mam nadzieję że jeszcze nie raz będę miała okazje opisać kolejne "osiągnięcia" w tej dziedzinie.

środa, 9 października 2013

Kutaisi..i czujesz się jak w domu.

Jak wile osób podróżujących do Gruzji, wylądowaliśmy w Kutaisi. Tam zaplanowaliśmy jeden dzień odpoczynku, zwiedzania i ucieczkę w inne miasta Gruzji. W końcu według przewodników, blogów i informacji na internecie to miasto oprócz Jaskini Prometeusza, Katedry Bagrati i Klasztoru Gelati nie ma nic do zaoferowania. Cóż za błędna opinia.

Wszystkie wyżej wymienione obiekty zwiedziliśmy w ciągu jednego dnia. Zaczęliśmy od Katedry Bagrati, która powstała w XI w. a odbudowana i odrestaurowana trafiła na listę UNESCO. Mam nadzieję że nikt mnie nie zlinczuje, nie jestem pasjonatką sztuki, ani architektem i na mnie ta katedra nie zrobiła wielkiego wrażenia. Katedra jak katedra..


Po lewej stronie katedry, można dostrzec narośl (a raczej nowotwór złośliwy), która zupełnie nie pasuje do jej stylu..jak dla mnie to taki kiepski żart architektoniczny.


Następnie wraz z nowo poznanymi Polakami udaliśmy się wypożyczonym autem do Jaskini Prometeusza. Pięknej jaskini. Choć wiem że wiele osób jest rozczarowana turystycznym sposobem "podania" tego obiektu, dla mnie ta jaskinia jest rewelacyjna. Świetnie podświetlona, ogromna, wielopoziomowa, z nieziemskimi naciekami, stalaktytami, stalagmitami itd. Przyznaje że niedociągnięcia typu zupełnie niezamaskowane kable, skrzynki, hydranty, rurki, troszkę przyciągały uwagę, ale czy warto przejmować się takimi drobnostkami w tak przebajecznym miejscu? Ja jaskinią jestem zachwycona. Spędziliśmy tam ponad godzinę i nie nudziłam się ani sekundy.





Ostatnim z założonych wcześniej atrakcji do zobaczenia był Klasztor Gelati. Całość położona jest na wzniesieniu, skąd rozciąga się piękny widok. Można tu dojść pieszo ale jest to długa i mecząca przechadzka. My dojechaliśmy tam samochodem, ale wiem że kursują też marszrutki.


Zarówno kompleks budynków jak i wnętrza kościołów są ciekawe i warto je zobaczyć. Niektóre komnaty skrywają niezliczone ilości fresków. Warto "zgubić" się w tych wnętrzach, zachodząc również do tych zupełnie nieoświetlonych. Kilka komnat było totalnie ciemnych i dopiero światło z lampy błyskowej pokazało jakie niezwykłości kryją się na ścianach.



Dotarliśmy na miejsce w czasie kiedy odbywało się nabożeństwo. 



Muszę przyznać że Gelati zrobił na mnie duże wrażenie, szczególnie swoją odmiennością. Inne monastyry były wyjątkowo podobne do siebie, wchodząc do pierwszego można było odpuścić sobie resztę bo na tyle niewiele różniły się od siebie.

Atrakcje, atrakcjami, ale jak poznać klimat miasta? Oczywiście spacerując po nim i próbując wtopić się w tłum. Udaliśmy się na targ. Po drodze spotkaliśmy coś co nazwaliśmy zagubioną budowlą Gaudiego, jak nic musiał tu kiedyś spędzać wakacje i popełnić takie oto dziełko.


Targ okazał się ogromny, a różnorodność, kolory i zapachy zachwycały, mogłabym spędzić tam wieki. Z resztą przy każdej okazji wracaliśmy w tamto miejsce. Tak przepysznych owoców, warzyw dawno nie jadłam. Do tego ser własnoręcznie wyrabiany, kopczyki mąki, różnokolorowe przyprawy, zioła..wszystko cieszyło oczy. 





Spotkaliśmy na targu pana który słysząc polski język zaciągnął nas do swojego stoiska i pokazał laurkę jaką dostał od zaprzyjaźnionych Polaków. Bardzo chętnie jak wszyscy inni zapozorował do zdjęcia.


Koło wejścia z targu jest ściana-pomnik, nie do końca wiemy czego ale jest warty przyjrzenia mu się dłużej.


Nieopodal targu znajduje się park, bardzo przyjemne miejsce, w którym na spokojnie można ochłonąć od gorąca, albo po prostu odpocząć.


Jest tam kawiarnia, która momentalnie nasuwa skojarzenie knajpy z czasów PRLu. Wygląd budynku z zewnątrz i wewnątrz, do tego pani stojąca za ladą, która jest wiecznie poddenerwowana-można powiedzieć, że cofnęliśmy się w czasie. Ciasto (domowej roboty) serwują tam dobre, ale mrożonej kawy nie polecam. 

Wieczorem park jest przyjemnie oświetlony i tętni życiem. Znajduje się tam tramwaj linowy łączący go z wesołym miasteczkiem. Sam lunapark nie zachwyca, ale widok na miasto jest zacny. Po drugiej stronie parku znajduje się podświetlana fontanna z ozłacanymi figurami zwierząt. Żeby dostać się do fontanny trzeba przedrzeć się przez sznur aut, który wyznaje prawo dżungli (fontanna jest w środku ronda), ale poszukiwaczom przygód może wydać się to atrakcyjne ;)


Uwagę przyciągają też straszydła, które jakby nie patrzeć tworzą klimat miasta. 




Kutaisi ma w sobie coś co przyciąga, coś co sprawia że czujesz się tam jak u siebie w domu-swobodnie jakbyś mieszkał tam od zawsze, a nie wpadł na zwiedzanie. My planowaliśmy tam jedną noc, skończyło się na tym, że to miasto stało się nasza bazą wypadową i spędziliśmy tam kilka dni dłużej.


Zdjęcie powyżej przedstawia chinkali, aż mi ślinka cieknie na ich wspomnienie. Chinkali to pierożki z mięsem i rosołkiem w środku. Chcąc je spałaszować łapie się za dzyndzelek na górze pieroga, nagryza, wypija rosół i dopiero później całą resztę. Niebo w gębie!



Nocowaliśmy zawsze w tym samym hostelu, który mogę w ciemno polecać i zachwalać. Pomoc, uprzejmość i gościna jaką oferują gospodarze jest niezwykła. Sam hostel jest bardzo zadbany, czysty, zaplecze kuchenne wyposażone jak w domu, nie ma do czego się przyczepić. Właściciele całkiem dobrze mówią po polsku, co jest dodatkowym atutem i ułatwieniem. Doradzą, pogadają, pomogą zaplanować trasę, a jak jest potrzeba, załatwią środek transportu i dopilnują żeby wszystko grało i buczało. To tam jadłam najlepsze jak dotąd chinkali i dowiedziałam się wielu ciekawych informacji na temat Gruzji, których w przewodnikach raczej nikt nie zamieszcza. To tam przyjeżdża masa rodaków, z którymi można gadać do rana o wyprawach i nie tylko.
Właściciele hostelu, od niedawna zajmują się tez wypożyczaniem samochodów..jeżeli tak samo przykładają się do swojego nowego biznesu jak do hostelu to nie ma co szukać innej wypożyczalni. 
Z tego co się orientuję zmienili niedawno adres hostelu, najlepiej sprawdzić na ich stronie:  http://hostelkutaisi.wordpress.com/