poniedziałek, 30 września 2013

O tym jak Kazbek nas puścił...

Kazbek ( Mkinwarcweri, Lodowy Szczyt) Jedni piszą że ma wysokości 5033 inni że 5047 m.n. p.m, skąd taka rozbieżność pojęcia nie mam. Na dobrą sprawę jest to mało istotne, więc przyjmijmy że jest to 5033 m. Góra jest jedną z wyższych na Kaukazie. Przebiega przez nią granica rosyjsko-gruzińska.





Planując wyprawę do Gruzji chciałam połączyć zwiedzanie z osiągnięciem czegoś "wow". Poczytałam  i doszłam do wniosku, że góra Kazbek będzie idealna. Jest wysoka ponad 5000m.n.p.m, a przy tym wyjście z naszym doświadczeniem, nie jest skazaniem siebie na śmierć. Z tego co dowiedziałam się z różnych blogów, góra wydawała się w miarę łatwa, jedynie kapryśna pogodowo. Mając jako taką wiedzę o górach zimą, warto było spróbować.

Nasza podroż zaczęła się z Kutaisi. W hostelu do którego przyjechaliśmy prosto z lotniska, dowiedzieliśmy się że za 3 dni ma być ładna pogoda na Kazbeku, a w kolejnych dniach pogoda ponownie miała się popsuć. Skoro tak, zdecydowaliśmy się jechać tam taksówką(żeby było szybciej), może nie wyszło to najtaniej, ale cóż, są ważne i ważniejsze rzeczy. Umówiliśmy się na następny dzień na rano, taksówka o dziwo była o czasie. Wrzuciliśmy plecaki do bagażnika i heja do Stepancmindy(Kazbeki).



Dojazd:
Jechaliśmy taksówką, a dokładniej prywatnym samochodem faceta który zaczepił nas na lotnisku, a właściciel hostelu Kutaisi wynegocjował u niego cenę i warunki, które nas usatysfakcjonowały. Nr telefonu naszego kierowcy +995 593 97 67 90 Zaza

Zaza zatrzymywał się w każdym miejscu w którym chcieliśmy, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć twierdzę Ananuri




i postsowiecką półrotundę, która niby ma być pomnikiem przyjaźni rosyjsko-gruzińskiej.




Dodatkowo widoki rozciągające się po drodze zwalały z nóg.




Dzięki temu że jechaliśmy taksówką mogliśmy zatrzymywać się na zdjęcia nawet co 5 minut. Marszrutka takiej możliwości nie daje. Jednak mimo wszystko, ze względu na cenę, następnym razem wybrałabym marszrutkę. Nas przejazd z Kutaisi do Kazbegi kosztował 200 lari. Marszrutka wychodzi dużo, dużo taniej.



Podejście:
I dzień (21.08.2013)
Rano byliśmy jeszcze w cudownym hostelu Kutaisi, a już o 17 znaleźliśmy się na szlaku. Mimo zmęczenia podróżą, postanowiliśmy podejść jak najwyżej. Mieliśmy świadomość tego że ładna pogoda ma być tylko w piątek czyli za 2 dni i to wtedy powinniśmy atakować szczyt.

Droga do kościoła jest stroma i nudna. Mieliśmy jednak szczęście bo dość szybko zabrała nas na stopa terenówka, która wwiozła nas na górę, niedaleko Kościoła Cminda Sameba. Kościół jak kościół, ale widok za nim był bardzo zacny.



Wyruszyliśmy dalej do góry. Szło mi się ciężko, jak na pierwszy, "rozruchowy" dzień przystało. Plecak przypominał o sobie, a raczej o swojej zawartości sprzętowo- wyżywieniowej przy każdym kroku. Przed samą Przełęczą Krzyżową (2379m.n.p.m) postanowiliśmy rozbić namiot i wpaść w objęcia Morfeusza.

II dzień (22.08.2013)
Rano wypoczęci i najedzeni ruszyliśmy dalej. Przełęcz a raczej widoki z niej wynagrodziły nam trud dnia poprzedniego. Kazbek (co jest rzadkością) odsłonił się na chwilę całkowicie i pokazał w całej okazałości. Trzeba przyznać że jest piękną górą. I nawet gdyby nie udało się wejść na szczyt, to sam ten widok wart był podejścia na przełęcz.




Widoki widokami ale trzeba iśc dalej, teraz czekało nas zejście z przełęczy, co zawsze jest demotywujące (w końcu zejście oznacza, że trzeba będzie za chwilę wypedałowac tyle samo do góry) i przejście przez sławetną rzekę. Udało nam się nie zmoczyć choć niemało brakowało. Przechodziliśmy w miejscu gdzie jakiemuś nieszczęśnikowi utknął w rzece, między kamieniami kijek. Chwila odpoczynku i ruszyliśmy dalej.




Krajobraz zmieniał się wraz z wysokością..ciekawe czy właśnie takie widoki są na Marsie? :) Podejście do lodowca było kamieniste ale ciekawe. Gdyby tylko poranna pogoda czyli niebo z lekkimi chmurami, nie zmieniło się w jedną wielką chmurę..byłoby idealnie.




Ciekawą sprawa na lodowcu są konie, które wnoszą plecaki (czasami, jak w tym wypadku, zdarzają się walizki z kółeczkami) aż do schroniska. Byłam pewna, że taka usługa kończy się przed lodowcem..a tu niespodzianka. Konie taszczą wszystko aż na 3600 do samego schroniska. Na dobrą sprawę ich pozostałości, czyli miny przeciwpiechotne świetnie wskazują drogę. Jednym słowem idąc za gównem końskim, nie zabłądzisz nawet we mgle.






W schronisku zawitaliśmy ok 14 godziny, rozbiliśmy namiot, zjedliśmy i postanowiliśmy tego samego dnia wejść jak najwyżej, żeby złapać choć troszkę aklimatyzacji. Niebo wypiękniało więc szło się przyjemnie, choć wyjątkowo ciężko. Nie wiedzieliśmy czy zrzucić to na zmęczenie (w końcu od rana cisnęliśmy spod przełęczy) czy na wysokość.




W drodze na Plateau na własne oczy widzieliśmy powód nocnego wychodzenia na atak szczytowy. Ilości kamiennych lawin i lawinek jakie leciały z ogromną prędkością były nieprawdopodobne.



Dotarliśmy raptem na 4100 m i dosłownie padłam, marzyłam o powrocie do namiotu i śnie. Mimo zmęczenia, postanowiliśmy nazajutrz spróbować ataku szczytowego..jakby się nie udało to uznalibyśmy to za dzień aklimatyzacji i też nie byłoby źle. Poszliśmy spać pełni nadziei.


Widok z "hotelu" i wschodzący księżyc był nieziemski.





III dzień
Godzina 2:30 w nocy, budzik wyrywa nas z cudownego snu...buuu pora wstawać i wyjść z tego fantastycznie ciepłego śpiworka. Na szlaku znaleźliśmy się 3:15, niebo było przepięknie gwieździste, co nastrajało nas bardzo optymistycznie. Szanse na sprawdzalność prognozy pogody, którą usłyszeliśmy w Kutaisi zwiększała się z każdą godziną..na niebie nie było widać ani jednej chmurki.




Do I plateau szło nam się bardzo dobrze, myślę że to zasługa wcześniejszej aklimatyzacji. Niestety dalsza droga przysporzyła mi większe trudności, w sumie toczyłam walkę sama ze sobą o każdy krok. Traciłam nadzieje na powodzenie zdobycia szczytu. W nocy było zimno, nad ranem jeszcze zimniej więc o niczym innym nie marzyłam tylko o tym żeby wyjść w końcu z cienia. Okazało się to nie łatwe..większość drogi na szczyt jest po zachodniej stronie. Miałam kilka warstw na sobie, a byłam totalnie przemarznięta. W pewnym momencie szłam przed siebie chyba tylko z powodu słońca które tak cudownie oświetlało szczyt w oddali i przynosiło nadzieję na ogrzanie się w jego promieniach już niebawem (co w rzeczywistości wcale nie było niebawem ,tylko odległą przyszłością).



Szliśmy bez liny, choć mieliśmy ją w plecaku. Uznaliśmy że oboje chodzimy innym tempem i byłaby to ogromna męczarnia dla obojga. Oczywiście gdyby pogoda zepsuła się, natychmiast byśmy się związali. Niektóre ekipy szły z liną, ja myślę że w tamtych warunkach nie było takiej konieczności.


Ostatkiem sił osiągamy szczyt jako 3 i 4 osoba tego dnia. Widok był nieziemski ale nie zostaliśmy tam długo. Zrobiliśmy kilka fotek i rozpoczęliśmy zejście do schroniska. Droga ciągnęła się niemiłosiernie, ale widoki i grzejące słońce, nagradzały nam ten trud.

Ostatnie i najbardziej strome podejście na szczyt
Szczyt Kazbek 5033 m.n.p.m
Widoki ze szczytu


W drodze powrotnej robiliśmy wiele długich przystanków, a to na herbatę, a to na czekoladę, a to tak po prostu posiedzieć w słońcu i napawać się widokami. Na jednym z takich odpoczynków widzieliśmy jak rosyjski przewodnik zjechał ze stoku dobre 100 metrów. Krzyknęliśmy czy wszystko w porządku, bo wyglądało to groźnie i czy zejść do niego, ale machnął ręką że wszystko jest dobrze. Poczekaliśmy na niego żeby sprawdzić czy faktycznie nic mu się nie stało. Jako że my nie mówimy po rosyjsku a on po angielsku, dowiedzieliśmy się jedynie, że sczepiły mu się raki, przez co stracił równowagę. Dobrze że nie trafił na szczelinę i że nie było tam przepaści tylko w miarę łagodny stok. Mogłoby skończyć się to tragicznie.






W schronisku byliśmy ok 15, przekąsiliśmy coś na szybko i momentalnie poszliśmy spać. Wystarczyły nam 3 godziny żeby odpocząć i udać się z całym majdanem w jakieś przyjemniejsze i bardziej odludne miejsce na nocleg.



Ok 20 dotarliśmy za rzekę gdzie są bardzo fajne miejsca na rozbicie namiotu, z widokiem na Kazbek. Który jeszcze bezchmurny, następnego dnia o poranku był znacznie mocniej zaśnieżony, a wierzchołek ciągle ukryty w chmurze.

IV dzień
Gratulowaliśmy sobie decyzji, aby atakować szczyt mimo złej aklimatyzacji, bo na następny dzień nie mieliby żadnego widoku i szlibyśmy ciągle w chmurze. Cóż, tym razem Lodowa Góra nie miała serca z kamienia i dała się zdobyć :)





Zwiedziliśmy Cminde Samebę, skupiając się bardziej na otoczeniu w którym została wybudowana.





Droga do Kazbegi strasznie się ciągnęła..na szczęście na miejscu szybko udało nam się coś zjeść i znaleźć miejsce noclegowe. 



Market Google niestety nie jest tak zaopatrzony jak jego pierwowzór internetowy, poza podstawowymi produktami jest mocno wybrakowany.



Po szybkim prysznicu i drzemce poszliśmy na umówione wcześniej spotkanie z przypadkowo poznanym, małżeństwem Polaków, podróżujących po całym świecie VW Transporterem przerobionym na kampera. Wieczór był wypełniony bardzo ciekawymi opowieściami i należał do wyjątkowo udanych. 
Rano wskoczyliśmy do marszrutki do Tbilisi..i tak skończyła się nasza przygoda z Kazbekiem.

Kilka praktycznych wiadomości
Czas:
1.Kutaisi-Kazbegi ok 5,5h (z przerwą na Twierdze Ananuri, Przełęcz z punktem widokowym, punkt widokowy z mozaikowym pomnikiem i 2 ekspresowe przerwy na zdjęcia)
2.Kazbegi-miejsce zaraz pod podejściem na Przełęcz Krzyżową nam zajęło 3,5 godziny ale z podwózką pod Cminda Sameba.
3. Przełęcz-Meteo ok 6h
4. Meteo-4100m.n.p.m-Meteo ok 5h
5. Meteo-szczyt ok 7h
6. Szczyt- Meteo ok 5h ale baaardzo relaksacyjnie z wieloma przystankami
7. Meteo-miejsce noclegowe za rzeką ok 2/3 h

Nocleg:
1. Przed i za rzeką (idąc w stronę szczytu) jest sporo miejsc gdzie można rozbić namiot, mniej popularne jest to przed rzeką i mnie ono znacznie bardziej pasowało. Płasko  wiele miejsc przygotowanych pod namiot tzn. osłoniętych kamieniami, blisko do rzeki.

Widzieliśmy sporo namiotów przy Cmindzie Samebie..ale rozbijając się tam trzeba nastawić się na tłumy turystów, przejeżdżające co chwila terenówki i wszędobylskie krowy.

2.W Stacji Meteo jest sporo miejsc noclegowych, szczególnie polecane są te otoczone kamieniami a co za tym idzie osłonięte przed wiatrem. Za namiot płaci się 10 lari, jest możliwość noclegu w schronisku, ale nie znam ceny. Toaleta jest straszna..widziałam już wiele, ale tamta mnie przeraziła! Pitna woda jest dostępna cały czas, jednak przed atakiem szczytowym lepiej nabrać ją dzień wcześniej bo w nocy zwykle zamarza.
Dobrym rozwiązaniem jest nocleg powyżej schroniska ale jeszcze przed plateau, tam też są miejsca przygotowane na namiot(otoczone kamieniami), nocleg jest darmowy i zawsze to bliżej do szczytu.

Niektórzy śpią na I lub II plateau, miejsce fajne ale położone na wysokości ponad 4000m. Teoretycznie mówi się że powinno się spać nisko, a aklimatyzować się wchodząc wysoko. Z drugiej strony zaoszczędzamy sporo czasu, omijamy lawiny kamienne i mamy mniej godzin męczącego podejścia..Wszystko rozchodzi się o to jak zareaguje organizm na nocleg na takiej wysokości. Jeżeli dobrze to lepiej wybrać opcje plateau. My woleliśmy nie ryzykować, z resztą nie mieliśmy czasu.
Spotkaliśmy też kilka osób które spały na plateau i uważali to za błąd..nie przesypiali nocy, więc na szczyt szli wykończeni.

Choroba wysokościowa:
U mnie zauważalna była senność, praktycznie przysypiałam na czekanie.
Za to żadne z nas nie cierpiało na ból głowy, który bardzo często występuje na tego typu wysokościach.
Gdzieś wyczytałam że środkiem zapobiegającym bólowi w wysokich górach jest ibuprofen. W aptece nie byli w stanie udzielić mi odpowiedzi czy faktycznie jest to prawda. Mimo wszystko zdecydowaliśmy się spróbować. Braliśmy Ibuprofen co 6 h i 2 godziny przed atakiem szczytowym. Głowa żadnego z nas nie bolała, jedynie na samym szczycie zaczynała lekko ćmić. Jednak ostatnia dawkę przyjęliśmy 7 godzin wcześniej, także teoretycznie tabletki mogły już przestać działać. Od razu zaznaczam że brak choroby mógł być efektem placebo, albo po prostu nasze organizmy dobrze reagują na wysokość. Nie biorę odpowiedzialności za ten sposób.
UWAGA!!! nie można brać Ibuprofenu jeżeli objawy choroby wysokościowej już wystąpiły. Wtedy należy natychmiast schodzić!! Ibuprofen ma zapobiegać, nie leczyć!!

Sprzęt:
  1. czekan, raki- bez względu na pogodę..konieczne!!
  2. lina, śruby lodowe i cały szpej-trzeba mieć, ale niekoniecznie muszą się przydać.
  3. ciepłe i nieprzemakalne ciuchy-w nocy i nad ranem jest bardzo zimno, a pogoda na Kazbeku jest wyjątkowo zmienna. Śpiwór zimowy, ale wiem że są i tacy którzy pod zwykłym też dają radę się wyspać.
  4. okulary przeciwsłoneczne z dużym filtrem i krem z filtrem
  5. Mapa, my mieliśmy tą Gruzja. Kaukaz 1:75 000. Kazbek, Ushba, Shkhara. Mapa turystyczna, trekkingowa. ExpressMap i byliśmy z niej bardzo zadowoleni.
  6. Kuchenka - zastanawialiśmy się czy nasza gazowa kuchenka da radę i nie mieliśmy z nią problemu, ale było wtedy w miarę ciepło. Polecana jest taka na benzynę. 

Prowiant: (niebawem zrobię osobny post ze zdjęciami i konkretniejszymi wiadomościami)


Przygotowując się na wyjazd w wysokie góry miałam mętlik w głowie, zupełnie nie wiedziałam co będzie pożywne, lekkie, jak najmniej chemiczne i w miarę smaczne. Oczywiście są gotowe produkty lifolizowane ale po pierwsze drogie a po drugie z moją mania czytania etykiet są po prostu nie do przyjęcia!!
Moim optymalnym rozwiązaniem były:
1. suszone mięso
Kupujemy chude mięso, wycinamy wszystkie tłuszczyki itp, tak aby zostało samo mięso (tłuszcz szybko się psuje) kroimy na jak najcieńsze plastry. Najlepiej na ok 1,5/2h wstawić mięso do zamrażalnika, wtedy łatwiej będzie je pokroić. Umyć, odsączyć, doprawić. Ja robiłam kilka rodzajów( w soli i pieprzu, w czosnku, w zalewie piwnej, w ziołach) lepiej nie przesadzić z przyprawami, przesolone mięso w górach nie jest niczym dobrym.
Nabijamy mięso na wykałaczki, lub przewlekamy przez nitkę  i zawieszamy na "kratce" z piekarnika.
Wstawiamy do nagrzanego na ok 60 stopni. Ciężko powiedzieć na jaki czas, każde z mięs wymaga innego czasu suszenia. Jedno było gotowe po 3 godzinach inne musiałam suszyć aż 6 godzin. Ja sprawdzałam czas metodą prób i błędów. Te które wyglądały już na wysuszone, po prostu łamałam i sama oceniałam czy jest wystarczająco dobre. Dobrze byłoby nie przesuszyć takiego mięsa, jest wtedy twarde i ciężko je jeść.
Nie wiem dlaczego ale podobno lepiej suszyć przy otwartych drzwiczkach.
2. domowa żywność liofilizowana
Tak na szybko ( w osobnym poście opiszę wszystkie kroki po kolei) opisując, najpierw gotujemy posiłek, a później suszymy go w kuchence. Sprawdzałam na kaszy gryczanej z warzywami, da się i faktycznie po zalaniu tego wrzątkiem wszystko robi się mięciutkie.
3. musli z kaszką dla dzieci
Sposób znany chyba każdemu. Mieszanka najlepiej własnoręcznie dobrana (orzechy, zboża, rodzynki..węglowodany, węglowodany i jeszcze raz węglowodany) wymieszana z mleczno-ryżową kaszką dla dzieci.
4. CZEKOLADA, batoniki itd
czyli również węglowodany, nie wyobrażam sobie wyjścia w góry bez czekolady. Wiem, wiem są różne opinie na temat takiej diety. U mnie sprawdza się wyśmienicie. Czekolada jest nagrodą, zastrzykiem energetycznym, poprawiaczem humoru..w moim wypadku nie ma gór bez czekolady. Ostatnio zaczęłam zabierać ze sobą gorzka czekoladę z dodatkami np pomarańczą/kokosem..smakuje równie wyśmienicie co mleczna z orzechami(mój absolutny faworyt) a dodatkowo nie jest jedynie pustą kalorią :)
5. Herbata i woda
to samo co z czekoladą, nie wyobrażam sobie wyjścia w góry bez herbaty ( szczególnie zimą) i wody.
Herbatę jeżeli jest taka możliwość staram się troszkę posłodzić. Do wody zwykle dodaję tabletkę musującą(magnez/multiwitamina/wapno) ale taka bez aspartamu.

Po zejściu z gór jedliśmy w miejscu gdzie udało nam się zostawić plecaki (bety nieprzydatne w górach, za to niezbędne na plaży i w cywilizowanych warunkach) Osobiście nie polecam tej jadłodajni. Jak na Gruzję wyjątkowo niedobre jedzenie, wcale nie najtańsze choć wystrój i cały budynek mógłby wskazywać że jest to jadłodajnia dla bezdomnych. Pani (chyba właścicielka) bardzo miła i uczynna osoba, ale jednak na drugi raz wybrałabym inne miejsce, a w Kazbegi jest ich masa. Niestety nie mam zdjęcia ale jadłodajnia była chyba przedostatnim budynkiem po prawej stronie przed mostem za którym skręca się na szlak na Kazbek. Brama jest, z tego co pamiętam niebieska i prowadzi również do targu warzywnego.

Dojazd:
Jak wcześniej wspominałam my przyjechaliśmy taksówką, ale bardziej polecam marszrutki. Wychodzi znacznie taniej a w cenę biletu wliczone są dodatkowe atrakcje...Takie troszkę wesołe miasteczko na kółkach.
Marszrutki odjeżdżają z głównego placu, nie sposób go nie zauważyć. U prywaciarzy warto się targować(nawet nie znając języka) no i bez względu na to czy jest to państwowa czy prywatna marszrutka, dobrze jest nastawić się na niezłą jazdę w mega zatłoczonym busie. Dla delikatnych żołądków polecam awiomarin.

piątek, 27 września 2013

STKN Studenckie Turystyczne Koło Naukowe



Tak, tak studenckie koło, do tego naukowe..brzmi co najmniej nudno. Ależ ta nazwa potrafi być myląca. Ostatnie co o tym klubie mogłabym napisać to to że jest nudny. Każdy znajdzie tam coś dla siebie.Ale po kolei.

Klub jak sama nazwa wskazuje jest stowarzyszeniem społeczności studenckiej, co jest raczej teorią. Za moich czasów studentów było tam niewielu, może z 4 sztuki, teraz proporcje lekko się zmieniły, tzn ów społeczność studencka jest faktycznie studencka. Trudno nazywać to klubem, lepszą nazwą byłaby grupa przyjaciół/znajomych o zupełnie odmiennych charakterkach, którzy lubią spędzać czas w sposób aktywny i ciekawszy niż siedzenia przed kompem i TV.


Nasze (moje i Piotrka) początki w klubie (dokładnie 07.03.2007) nie były najłatwiejsze bo czuliśmy się strasznie hmm odmienni. Nigdzie nie byliśmy, nic ciekawego nie robiliśmy..a Ci ludzie jeżdżą po górach o których nawet nie śmiałam wtedy myśleć (ja nawet nie wiedziałam gdzie one się znajdują), podróżują po jakichś Indiach, Marokach, Islandiach, chodzą po jaskiniach, wspinają się...GDZIE JA JESTEM?? CO JA TU ROBIĘ?? UCIEKAJ!! krzyczało moje ego. Na szczęście rozum zwyciężył i okazało się że wiele z tych wtedy niewyobrażalnych rzeczy mogę sama robić i wcale nie są takie nieosiągalne.


To niezwykłe że jedna decyzja (przyjście do klubu) tak wpłynęła na moje życie. To oni pokazali że nie trzeba mieć pieniędzy żeby podróżować, że spanie zimą pod namiotem nie grozi natychmiastowym zamarznięciem, że w góry można chodzić zawsze i wszędzie, a wspinaczka i jaskinie nie są aż tak ekstremalne jak można było się spodziewać. Pokazali, nauczyli, wskazali drogę. Przede wszystkim zobaczyliśmy że świat stoi otworem, trzeba tylko się zmobilizować i ruszyć tyłek z kanapy.


Najważniejsze jest jednak to, że poznaliśmy tyle wspaniałych i ciekawych ludzi, z którymi człowiek nie jest w stanie się nudzić. Przemierzyliśmy z nimi wiele kilometrów, wypiliśmy morze wódki herbatki i nie raz zdarliśmy gardło śpiewając do gitary przy ognisku na chatowych wyprawach. To są ludzie których mega lubimy i szalenie ufamy, jak tylko mamy okazję to dążymy do spotkania z nimi (obecnie mieszkamy od klubu jakieś 1500 km, więc nie jest to takie łatwe) i mam nadzieję że jako staruszkowie będziemy nadal od czasu do czasu się widywać i wypijać raczej już nie morze ale kałuże herbatek, podczas wspólnych wyjazdów.


facebook klubu

Strona klubu


czwartek, 26 września 2013

I tak to się zaczęło...Rysy

Gdzie najlepiej jechać, żeby zacząć przygodę z trekkingiem w górach?? Jaki szczyt wybrałby normalny człowiek, który nie ma nawet bladego pojęcia o turystyce górskiej?? Tak,tak..jakiś niższy, łatwy, taki w sam raz na rozruch...A gdzie pojechaliśmy MY?? W Tatry, z planem zdobycia Rysów i to we wrześniu gdzie śniegu w tamtym roku (2007) było już po kolana..cóż nikt nie mówił że wszystkie pomysły muszą być normalne.
Ale od początku...Moje doświadczenie z górami PRZED ograniczało się do zdobycia Gubałówki(pieszo żeby nie było) i Sokolicy oczywiście latem bo przecież jesienią i zimą nie chodzi się po górach. Aż tu nagle przyszedł okres PO i zaświtał pomysł wejścia na Rysy w połowie września. Wtedy zupełnie nie wiedziałam na co się piszę i czego się spodziewać. Pojechaliśmy w trojkę (ja, Piotrusiowy i kolega) -wszyscy totalnie zieloni jeżeli chodzi o wysokie góry.


Juz same przygotowania do wyjazdu były ciekawym doświadczeniem..tak jak wspomniałam, po górach wcześniej nie chodziłam, a co za tym idzie, nie miałam żadnych odpowiednich ciuchów, śpiwora, żadnego plecaka, o karimacie nie wspomnę..mało tego, nie miałam pojęcia co mi będzie potrzebne w górach. Jedyne co wiedziałam to to że ubrania muszą być ciepłe, a resztę sprzętu muszę pożyczyć. Skoro ubrania miały być ciepłe to wzięłam zimowe kozaki z futerkiem, polar, baaardzo gruby golf, kurtkę narciarską, rajstopy i jeansy, pożyczone stuptuty zrobione z rękawów od kurtki...no i raki pożyczone z klubu ( o klubie będzie niebawem osobny wpis..zbyt dużą rolę odegrał w moim życiu żeby nie zasłużyć na opis) oczywiście czapkę i 2 pary rękawiczek, dobrze że termofor nie zmieściłby się do plecaka bo jego też pewnie bym ze sobą zabrała. Nawet wtedy wiedziałam że wyglądałam w tych górach przekomicznie. Potwierdzeniem moich przypuszczeń byli turyści schodzący ze szczytu i niedowierzający że ja na prawdę chcę wejść na Rysy. Dodatkowo pogoda nie zachęcała do dalszej podróży było deszczowo, pochmurnie, dobijająco..nie takich gór się spodziewałam.

Szło mi się ciężko, buty wpadały mi do raków, odzież zupełnie nie oddychała, byłam zmęczona, do tego ta stromizna. Kolega nad Czarnym Stawem odpuścił i stwierdził że poczeka na nas w schronisku. Tym oto sposobem zostaliśmy we dwójkę na placu boju.
W pewnym momencie zrobiło się wyjątkowo stromo, ogarnął mnie na tyle duży strach, że dorwałam pierwszą napotkaną skałę i za żadne skarby nie chciałam się jej puścić. Dalsza cześć wycieczki zawisła na włosku.
Minęła chwila, oddech się uspokoił, nerwy opadły. "Idziemy dalej" stwierdziłam pełna nadziei że uda się osiągnąć szczyt. Chyba od tamtej pory było już łatwiej, pokonałam jakąś granice w głowie co pomogło w dalszym podejściu, a może i umożliwiło dalsze wyprawy w góry..kto wie.
Pamiętam jak "przeszła przez nas" deszczowa chmura..było to dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie. Do wtedy nie wiedziałam że coś takiego jest możliwe. A tu masz po raz pierwszy fizycznie byłam w chmurach..to jest coś :D

Szliśmy za tłumem turystów, jak te owieczki na ścięcie, nawet nie myśleliśmy o tym że zwykle idzie się po wyznaczonych  szlakach...co oznacza że po drodze powinny być od czasu do czasu jakieś znaki/malunki na skałach. Gdy zauważyliśmy schodzących ludzi którzy jeszcze do niedawna szli zaraz przed nami, zrozumieliśmy że coś nie gra. Ścieżka którą podążaliśmy była ślepa..prowadziła do przepaści. Jak się okazało byliśmy 200m poniżej wysokości Rysów. Przykre doświadczenie, tyle starań, przezwyciężony strach, zmęczenie, po wykręceniu moich ciuchów można byłoby odzyskać z litr wody i to wszystko na marne??
No nie na marne..był to niezwykle edukacyjny wyjazd. Zacznijmy od nauczki - nie opłaca się iść za tłumem. Lepiej myśleć samodzielnie bo tłum się myli i może wybrać złą ścieżkę (nie tylko w górach). Mimo że nie osiągnęliśmy szczytu, to i tak wspominam ten wyjazd bardzo ciepło i z sentymentem. Okazało się że nie trzeba osiągnąć szczytów żeby czuć satysfakcję.

Przy zejściu ku mej uciesze wyszło słońce, wszystkie pobliskie szczyty zaczęły się odsłaniać. Coś niesamowitego! Nie byliśmy rozczarowani jakby można się spodziewać, wręcz przeciwnie, czuliśmy się fantastycznie bo otworzyliśmy wtedy kolejny rozdział wspólnej przygody i chyba oboje poczuliśmy że na tym jednym wypadzie w góry się nie skończy.

Co ciekawe ten wpis uświadomił mi jak ważny był ten wyjazd i z jak dużym sentymentem go darze.

Górskie katusze


Zastanawia mnie (szczególnie jak idę ostatkiem sił z ciężkim plecakiem stromizną w przeciwnym kierunku niż dół) po co chodzi się po górach. Jest to zupełnie pozbawione sensu (szczególnie gdy tak jak my, uskutecznia się takie wycieczki jesienią lub zimą).
Zakładasz na siebie plecak który waży z każdym krokiem więcej, pogoda potrafi pokazać jak bardzo Cię nie lubi i pada deszczem, śniegiem i żabami, poziomo, prosto w twarz.W zależności od pory roku i wysokości na której się znajdujesz, zapadasz się w błoto lub śnieg po kolana, ale idziesz dalej choć widoków (poza towarzyszem z przodu) zero.
Jesteś twardy idziesz dalej, pewnie masz jakiś cel..znaczy się szczyt do zdobycia. Zmęczenie nie odpuszcza i w sumie to już nie wiadomo czy to woda czy pot spływa po plecach. Nic w ciekawego wkoło się nie dzieję przez 3/4 drogi..straszna nuda, tylko las albo kamienie. Widok, o ile jest znośna pogoda i cokolwiek widać, też niewiele się zmienia.
Po kilku godzinach jakże cudownego marszu i kontemplacji przyrody (czyt. przekleństw w jej kierunku) docierasz do miejsca gdzie można rozbić namiot i zjeść coś "pożywnego". Jesteś tak głodny albo zmęczony(sama nie wiem co na to wpływa) że rozgotowany makaron z sosem z torebki i konserwą staje się najpyszniejszym daniem roku i wsuwasz go aż uszy się trzęsą. Dodam tylko że w normalnych warunkach, pewnie zastanawiałabym się czy mogę dać to psu i czy mu to nie zaszkodzi...ale w górach jest to super pyszna pulpa i wsuwa się ją ze smakiem.
W końcu nadchodzi czas na sen, kładziesz się i co?? -Co to...holender (użyłabym innego określenia, niestety cenzura wparowała na mój blog i zakazała przeklinać)  za nierówność pod moimi plecami??!! I tu w zależności od pory roku nasuwa się odpowiedź: korzeń albo ubity w baaardzo nieodpowiedni sposób śnieg. Pozostaje jakoś się dostosować do wypukłości terenu i zasnąć. Wstajesz rano i od nowa marsz do góry lub w dół.
Nie muszę chyba wspominać że leśna toaleta jest mało przyjemna szczególnie po zmroku. Mycie w ewentualnym potoku w moim wypadku nie wchodzi w rachubę, a nawilżane chusteczki dla dzieci są raczej krótkotrwałym zamiennikiem mycia.
Same niedogodności i powody aby nigdy, przenigdy nie dać się po raz kolejny wrobić w wycieczkę w góry. Wracasz do domu szczęśliwy że w końcu masz już ten wyjazd za sobą i co???? planujesz kolejne wyjście w góry... Jest mi ktoś to w stanie wytłumaczyć po jaką  cholerę (cenzura) ledwo wypiorę te wszystkie przepocone ciuchy, a już zastanawiam się jaką by tu górkę teraz zdobyć??
Niektórzy po prostu kochają góry..tak jak kocha się nieznośne dziecko lub wrednego czworonoga który sika nam do butów. Ja nie kocham gór miłością bezwarunkową..więc o co tu chodzi?? Jakie są plusy wyjścia w góry..? Widoki..hmm no nie zawsze, bo nie za każdym razem jest pogoda która pozwala na podziwianie widoków. Czas na pobyt ze samym sobą..w domu też można. Niektórzy lubią po prostu się zmęczyć..nie ja. Wbrew pozorom nikt mnie nie zmusza do takich wycieczek, przeciwnie wielu jestem prowodyrem. Przez długi czas uważałam że chodzi tylko o chęć zdobywania czegoś, poczucie spełnienia i dumy z samej siebie...ale przecież nie zawsze chodzimy po "mocniejszych" górach, no i jak wtedy wytłumaczyć to że uwielbiam Bieszczady(wejście na Tarnicę bynajmniej nie jest osiągnięciem) Obawiam się że ta zagadka jeszcze długo nie zostanie rozwikłana.
Po tym wstępie jak się łatwo można domyślić wiele z opisów wycieczek/wypraw będzie dotyczyło gór..może pisanie o tym rozjaśni mi umysł i w końcu dowiem się o co mi w tym wszystkim chodzi.

Uwaga!! Próba generalna :)

Jako że jest to pierwszy mój wpis, warto byłoby się przedstawić.
Kim jestem?? Kobietką przed 30 (no dobra może jeszcze troszkę do tej 30 mi brakuje) która ma masę czasu i doskonale wie co powinna z nim zrobić ale niestety jest mistrzynią w znajdowaniu do roboty czegoś zupełnie innego...i tak właśnie powstał ten blog.
Dlaczego i po co powstał?? Sama nie wiem. Ten pomysł chodził mi po głowie od jakiegoś czasu i dzisiaj wykiełkował wraz z mailem w którym przeczytałam o tym że może warto byłoby abym taki właśnie blog założyła
O czym będzie?? W teorii ma być przede wszystkim o podróżach i wycieczkach mniejszych i większych, a co w praktyce z tego wyjdzie..okaże się niebawem.
No to trzymam sama za siebie kciuki aby nie zabrakło mi zapału do pisania ów bloga :)